Lwy buszują po świecie Podróże

3 miejsca w Bangkoku, które warto zobaczyć i 3, których lepiej unikać.

Autor:
opublikowano
19 kwietnia 2018

Bangkok: złoto, kadzidła, curry, duchy, demony, mnisi, smartfony, pachnące targi, śmierdzące rzeki, nowoczesne pociągi i pierdzące tuk-tuki – taka jest stolica Tajlandii. Albo się go kocha, albo nienawidzi. Są w nim miejsca, które warto odwiedzić wpadając z krótką wizytą, a są takie, które lepiej omijać jak kobrę.

Co warto zobaczyć w Bangkoku mając do dyspozycji 1 lub 2 dni?

Moja subiektywna lista:
1. Pałac Króla i targ amuletów
2. Wat Arun i Wat Pho, czyli Świątynia Świtu i Leżącego Buddy
3. China Town

1. Pałac Króla i targ amuletów

Bangkok: Pałac Króla i kompleks świątyń

Zespół świątyń i pomieszczeń dworu królewskiego, czyli Pałac Króla zwany też Wielkim Pałacem, jest tym dla Tajów, czym dla  Polaków Wawel i Częstochowa razem wzięte. Tu widać potęgę tajskiej kultury, jej bogactwo, wyrafinowanie i wieki tradycji pomieszane z religią i władzą. I złoto. Dużo złota. Najlepiej zwiedzać cały kompleks rano, zaraz po otwarciu, kiedy słońce nie pali, a tłum turystów nie wali szeroką ława jak stado pędzących do wodopoju słoni. To miejsce zwiedza się spokojnie i w poszanowaniu lokalnych zwyczajów. Kobiety muszą mieć długie suknie i zakryte ramiona, a mężczyźni długie spodnie – bez takiego stroju nie można wejść na teren kompleksu. „Maj Frend” – nie daj się naciągnąć lokalnym naganiaczom oferujących pomoc przy kupnie biletów lub innej podejrzanej usłudze. Po prostu idź do kasy i kup bilet. Patrz, co robią turyści-Tajowie, którzy przyszli zwiedzać swoją Wawelską-Częstochowę. Uwaga na robienie zdjęć w świątyni Szmaragdowego Buddy – nie wolno. Miejsce i posąg święty dla Tajów jak dla Polaków obraz  Matki Boskiej Częstochowskiej.

Targ amuletów w okolicy Pałacu Króla.

Za Pałacem Króla w okolicach ulicy Maharat Rd znajduje się magiczne miejsce… I to dosłownie. Targ amuletów może wygląda niepozornie, ale tu mieszkańcy Bangkoku handlują i zaopatrują się przedmioty mające zapewnić im przychylność duchów, szczęście, dostatek, a i ochronę przed złymi mocami. Handluje się maleńkimi figurkami bóstw zamkniętych w mikrosarkofagi, które potem nosi się na szyi – Tajowie noszą nawet po kilka. W sprzedaży są tam rozmaite wisiorki, posażki, rzeźbione kamienie. Czy mają moc? Kwestia wiary. Niektóre z nich są dziełami sztuki, niekiedy bardzo starymi i powiedzmy, że mają moc oddziaływania… sztuki.  Inne są dziełami szarlatanerii. Wszystkie fascynujące.

2. Wat Arun i Wat Pho, czyli Świątynia Świtu i Leżącego Buddy

Wat Pho, czyli Świątynia Leżącego Buddy

Znów złoto, dużo złota. Może nie szczerego, tylko powierzchniowego, ale złoty Budda, leżący, czy też śpiąco- odpoczywający, jak też go zwą, robi gigantyczne wrażenie. Gigantyczny jest też sam kompleks świątyń, na terenie którego umiejscowiono świątynię Wat Pho, ale wszyscy i tak idą zobaczyć tylko giganta: 46 m wysokości i 15 m długości. Duży. Dla porównania Chrystus w Świebodzinie ma tylko 36 metry wysokości z cokołem, a ten w Rio tylko 30 metrów. Potarce banknotem o palec Buddy ma zapewnić dostatek, choć może zapewnić wlepienie mandatu, bo jest to zabronione. Ale… i tak większość ludzi trze ukradkiem banknotami po gigantycznych palcach. Kompleks świątyń kryje wiele innych ciekawych miejsc. Np. znajduje się tu szkoła tradycyjnego masażu tajskiego, który także zalicza się do dziedzictwa kulturowego. Oczywiście uczy się wersji grzecznej, medyczno-relaksacyjnej, a nie znanej z dzielnic uciech wersji z tzw. „happy enedem”.

Widok ze świątyni Wat Arun

Wat Arun, czyli Świątynia Świtu znajduje się po drugiej stronie szerokiej rzeki Menam, która meandruje przez Bangkok. Z okolic Pałacu Króla najlepiej dostać się tam promem z przystani Tha Thien Pier nr 8. Prom kosztuje 13 THB (1,3 zł) i przybija praktycznie wprost do Świątyni Świtu (wstęp: 50 THB). Strzeliste Wat Arun olśniewa ceramicznymi zdobieniami w postaci głów demonów. Jej szczyt wieńczy prang, czyli ozdobna wieża o wysokości 67 metrów. Warto wdrapać się stromymi schodami na jeden z tarasów widokowych skąd rozpościera się niezwykła panorama na kompleks Pałacu Króla po drugiej stronie reki i samą rzekę Menam – zatłoczoną, brudną, ale jakże malowniczą. Wprawdzie to Świątynia Świtu, ale można obserwować z niej także piękny zachód słońca na Bangkokiem.

3. China Town w Bangkoku

Bangkok China Town w nocy

Chińska dzielnica w Bangkoku jak państwo w państwie z odrębną kuchnią i klimatem ulicy. Warto tu wpaść i powłóczyć się po jej uliczkach. Wieczorem wiele ulic zmienia się w jedną, wielką restaurację. Siedzi się wprawdzie na plastikowych krzesłach, je na ceracie, ale to, co ląduje na talerzach jest boskie. Dodatkowy plus: nie spotkasz tu za wielu turystów z zachodniego świata chodzących w klapkach i podkoszulkach z logiem piwa Chang. Wpadają tu głównie sami mieszkańcy Bangkoku  i wszyscy chińscy Tajowie spragnieni jedzenia i towarzystwa.

Czego nie warto oglądać w Bangkoku

Moja subiektywna lista:

  1. Muzeum Narodowe w Bangkoku
  2.  Pływające targi na kanałach
  3.  Dzielnica uciech i rozpusty Patpong

    1. Muzeum Narodowe w Bangkoku

Bangkok, dziedziniec Muzeum Narodowego. Niby wejście ładne, ale wewnątrz wiele nudą i historyczną pleśnią.

Wejście i pierwsze kunsztownie odrestaurowane budynki zachwycały i zachęcały do zwiedzania. No nieźle, nieźle. Ale im dalej w las zabytków i dzieł sztuki, tym gorzej. Niestety stołeczne muzeum narodowe zostało urządzone w starym stylu, czyli z nudną, a wręcz ponurą prezentacją eksponatów, w dusznych salach ze smętnymi strażnikami i strażniczkami. „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”, że zacytuję ucznia Gałkiewicza z Ferdydurke Gombrowicza. Obserwowałem kilka klas dzieciaków w mundurkach i chustach na plecach, które zostały zmuszone do przyjścia i zwiedzania muzeum. Nudziły się obrzydliwie. Nudziły się śmiertelnie snując się między rzeźbami i posągami. Jednym słowem rozczarowanie. Moje i dzieciaków. Nie oczekiwałem fajerwerków jak w Muzeum Powstania Warszawskiego czy przepychu Luwru, ale choćby jakiegokolwiek pomysłu na ekspozycję, zaciekawienie mnie kulturą i sztuką Tajów, której byłem bardzo ciekaw. A tu nuda, panie kochany. Ratunku! Pamiętam, że pocieszeniem była restauracja przy wyjściu z bardzo dobrą, tradycyjną kuchnią tajską, ostrą i przyrządzoną pod miejscowe, a nie turystyczne gusta.

2. Pływające targi na kanałach

Jeśli zamówisz wycieczkę po kanałach w Bangkoku w lokalnej agencji turystycznej, popłyniesz chybotliwą łódką w nieco szemrane i brudne okolice. I byłoby to samo w sobie ciekawe, zobaczyć Bangkok nie z wysokości nowoczesnego Skytrain pędzącego nad korkami po swojej betonowej konstrukcji, a z perspektywy biednej dzielnicy, gdzie walczy się o życie. Ale klasyczne targi na wodzie, gdzie handel odbywa się z łódek, już zanikają w Bangkoku, a te, które zostały, mam wrażenie, że utrzymują się tylko dzięki temu, że turyści chcą je oglądać. A skoro są turyści, no to dawaj, załaduje się trochę owoców, napojów na stare czółna, a turysta coś kupi i zdjęcie zrobi. A jak nie kupi to agencja odpali za fatygę. Sorry, ale mnie takie ustawki nie interesują, podobnie jak oglądanie amerykańskiego wrestlingu czy zwierząt w cyrku.

3. Dzielnica uciech i rozpusty Patpong

Wbrew pozorom Tajlandia to bardzo konserwatywny kraj i mocno formalny, jeśli chodzi o oficjalne kontakty – nie tylko damsko-męskie. Pomijam to, że mimo konserwatywnego podejścia do związków i na przykład publicznego nieokazywania sobie uczuć, pełną akceptacją cieszą się osoby transseksualne. Funkcjonują w społeczeństwie jako pełnoprawne i akceptowane jednostki. Owszem są barwne i inne, ale traktowane po prostu normalnie. Ale tym układzie funkcjonują także światy równoległe. I za taki należy uznać dzielnicę Patpong z jej dyskotekami, klubami Go Go i ping-pong show. Trudno przejść bez nagabywania przez dziewczyny, które traktują cię jak chodzący bankomat i taksują, i oceniają „uda się coś wyciągnąć czy nie”. Oczywiście wszystko z przyklejonym uśmiechem. Jest kolorowo, głośno, czuć rozrywkowo-erotyczne tętno i czuć zażenowanie. Chyba to dobre słowo. Oczywiście można popatrzeć na to z dystansem, na chłodno, przejść się ulicami jak badacz i etnograf lub antropolog Bronisław Malinowski badający życie seksualne dzikich. Tylko, że tu masz do czynienia z szopką, odegraną scenką. Seks szopką.

 

 

TAGS
WPISY POWIĄZANE

DODAJ KOMENTARZ

Paweł Kempa
Polska

Pamiętam jak marzyłem, żeby zobaczyć lwy w Nogongoro. Moimi idolami z dzieciństwa byli Tony Halik i Sir David Attenborough. Wodziłem palcem po mapach zapewne tak, jak oni. Zostałem dziennikarzem z żyłką podróżniczą. Współpracuję z National Geographic Traveler. Przez 5 lat tworzyłem w Men’s Health dział „Wyzwania”, a sporty ekstremalne testowałem na własnej skórze. Lubię ostrą kuchnię tajską, norweskie lodowce i zapach afrykańskiego buszu o poranku. Z żoną i rocznym dzieckiem ruszyłem przez Indonezję, Malezję i Tajlandię, gdzie zostałem zainfekowany nieuleczalnym wirusem podróżowania we troje. Pewnego dnia spojrzałem prosto w oczy lwicy w Ngorongoro.

O blogu

Na blogu Tu są lwy ruszasz ze mną w podróż. Zamieściłem tu przygody, patenty, opisałem miejsca i wyzwania, których doświadczyłem na własnej skórze. Bo każdy ma swój Everest i każdy ma swoje „lwy” do odkrycia – czasem za płotem, czasem na końcu świata. Nazwa Tu są lwy nawiązuje do łacińskiego zapisu „Hic sunt leones”. W ten sposób oznaczano na antycznych mapach tereny dzikie, nieznane kartografom. Tą odkrytą wiedzą, ale – co najważniejsze – emocjami dzielę się tu z Tobą.

Lwy polują na zdjęcia
Lwy polecają: