Na własnej skórze Wyzwania

Jak wejść na Kilimandżaro – najwyższy szczyt Afryki krok po kroku

Autor:
opublikowano
15 kwietnia 2018

Pogłoski o zupełnym stopieniu się lodowców na Kilimandżaro są znacznie przesadzone. Znacznie przesadzone są też pogłoski, że wejście na 5895 metrów to bułka z masłem i bananem. Sprawdziłem w Tanzanii na własnej skórze, że trekking na dach Afryki daje trochę w kość, ale za to dawka przygody i wyzwana jest z gatunku tych, które pamięta się do końca życia. A lwy takie emocje lubią bardzo i oblizują się potem długo na ich wspomnienie.

Droga z Moshi do Machame Gate. Zza chmur wyłania się szczyt Kilimandżaro. Fot. Jacek Heliasz

Zadanie: wejść na Kilimandżaro 5895 m
Gdzie: Tanzania
Czas: luty – 6 dni. Na Kilimandżaro wchodzi się przez cały rok, ale najcieplejszymi i względnie suchymi miesiącami są styczeń i luty oraz sierpień, wrzesień i październik.
Droga: Machame Rout (100 km, w tym około 62 km na wejście i 38 km na zejście). Na trekking trasą Machame decydują się ci, którzy chcą przeżyć przygodę, a nie tylko zaliczyć szczyt.

Wąska, międzynarodowa droga z Nairobi do Moshi w Tanzanii była dziurawa, jak po ostrzale z moździerzowym. Ale te 200 kilometrów po wybojach w rozklekotanym busie nie przeszkadzało mi nic, a nic. Delektowałem się każdą sekundą, każdą akacją za oknem i górą na horyzoncie, antylopą w buszu, ludźmi przy drodze, bo wreszcie byłem w Afryce, w drodze na Kilimandżaro. Tak, wiem…. oszołomstwo pierwszej klasy, podniecenie jak podczas rozpakowywania Barbie przez małą dziewczynkę, która pół roku marzyła o lalce. Tylko, że ja marzyłem o Kilimandżaro odkąd skończyłem 10 lat i ujrzałem ośnieżoną koronę tego wulkanu w programie BBC „Ziemia planeta zwierząt” prowadzonego przez sir Davida Attenborough. Skoro w odmętach Internetu udało ci się trafić na ten wpis, wierzę, że mieliśmy podobne marzenie lub właśnie zamierzasz je spełnić.

Noc przed Kili

Jeśli kiedykolwiek zdarzyło ci się rzucić kilka kąśliwych uwag o chaosie i korkach na przejściu granicznym między Polską a Ukrainą, to granica między Kenią a Tanzanią przypominała ciało pożeranej zebry, przy którym kotłuje się stado hien, sępów, a w odwodzie czekają mniejsze szakale na swoją kolej i szczęście. Po kilku odesłaniach z budki do budki i zapłaceniu 50 USD wreszcie miałem w paszporcie tanzańską wizę. Bus dotarł do miejscowości Moshi – bazy wypadowej większości wypraw startujących na Kili. Noc spędziłem pod mosktierą w chatce stylizowanej na domek Masajów. Rano przyjechał autobus podstawiony przez agencję organizującą trekking i ruszył do Machame Gate – jednej z bram parku narodowego Kilimandżaro. Jeszcze w Polsce zdecydowaliśmy, że pójdziemy najdłuższą dostępną trasą, zwaną Machame. Do tego uważa się ją za najpiękniejszą. Pozwala też na całkiem niezłą aklimatyzację, czyli stopniowe przyzwyczajanie organizmu do rozrzedzonego powietrza i niższego ciśnienia. Nie wybraliśmy trasy Marangu, zwanej pogardliwie „Coca-Cola route”, przez oferowane wygody i komercyjny charakter. Na trasie trekkingu, tego najłatwiejszego, ale też najmniej efektownego szlaku, śpi się w schroniskach, gdzie można kupić najpopularniejszy napój świata za kilka dolarów.

Las deszczowy przy drodze z Machame Gate do Machame Camp. Fot. Jacek Heliasz

Machame Gate 1900 m n.p.m – Machame Camp 3000 m. Dżungla

Było nas 11 osób – od doświadczonych wspinaczy do amatorów, którzy ruszyli dosłownie zza biurka. Z Machame Gate, na wysokości 1800 m, ruszyło także dwadzieścia osób obsługi trekkingu i trójka przewodników, na której czele stał Tanzańczyk Babuge. Luksusy? Niekoniecznie. Każda ekipa korzystająca z usług tanzańskiej agencji organizującej trekking ma przydzielonych tragarzy, kucharzy i przewodników. Taki koncept. Napotkani Australijczycy mają dla trójki trekkerów aż 16 osób obsługi. Karawana od razu się rozciąga w dżungli jak stonoga. Tragarze ostro ruszają do przodu. My z kolei powoli, bo naczelną zasadą przy wchodzeniu na Kili jest brak pośpiechu i wolne tempo. Mimo duchoty tropikalnego lasu, nogi rwą do przodu, ale kilometry trzeba połykać spokojnie.

–Pole, pole – woła Babuge. To oznacza w suahili „wolniej, wolniej”. Nie spodziewaj się ataku małp i rajskich ptaków siadających na głowie, nie ma ich wcale – tylko ściana zieleni, liany, plątanina krzaków. Po 18 kilometrach dochodzimy do bazy Machame Camp na 3000 m n.p.m.. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że czekała na nas ciepła herbata, zupa z zielonych warzyw i rozstawione namioty. Miejscowe agencje prześcigają się w „dogadzaniu” trekkerom. Z drugiej strony, każdy musi wykupić drogie pozwolenie na przebywanie w parku narodowym Kimimandżaro, a także wykupuje obowiązkowy pakiet na usługi, nazwijmy je trekkingowe, od luksusowych, po proste jak nasze. Takie tanzańskie prawo. Nasz przewodnik Babuge wyjaśniał wieczorem przy herbacie, że dzięki temu okoliczna ludność ma zatrudnienie, władze parku mają kontrolę na ilością ekip na jego terenie, trekkerzy są pod kontrolą i nie dewastują natury.

Obóz Shira o poranku. Fot. Jacek Heliasz

Machame Camp – Shira 3840 m n.p.m. Jumbo!

Pobudka o 7 rano. Blisko równika. Powitało nas afrykańskie słońce dźwigające się niemal pionowo znad horyzontu. Ośnieżona korona Kimandżaro błyszczała na tle błękitnego nieba. W języku suahili „Kilimanjaro” znaczy iskrząca się góra. Strząsnąłem rosę z namioty, zapakowałem mały plecak i ruszyliśmy po prostym śniadaniu w górę krok za krokiem. Kilka słów w suahili przełamywało lody między nami a dość nieśmiałymi Tanzańczykami. „Jumbo!” (wym. dżambo), czyli „cześć!”, i już gęba śmiała się im od ucha do ucha. A już „habari gani”, czyli „jak się masz”, wywoławała euforię. Każdy ma swój pępek świata. Ich rozpościera się wokół góry, nasz wokół Polski. Jak już skończyły się tematy o pogodzie i zostało w marszowej grupie dwóch mówiących jako tako po angielsku, starałem się wytłumaczyć skąd jesteśmy, i że Poland to nie to samo, co Hollanad. Pytam ich o znanych Polaków. Lech Wałęsa? – no nie znają. Jan Paweł II? – eee, może jeden słyszał. Wymieniłem kilku piłkarzy kończąc na Jerzy Dudek. Tak! Wyraźne ożywienie, znają dobrze bramkarza Dudka. Piłka nożna zbliża ludzi – nie tylko boks i sumo. Idę mijając wysokogórską roślinność i kikuty spalonych drzew. Przewodnik mówi, że kilka lat temu podczas suszy był tu gigantyczny pożar. Od tego czasu w całym parku wprowadzono zakaz rozpalania ognisk. Pogoda na Kili zmienia się jak kameleon. Po 3 godzinach szliśmy już w totalnej mgle. Za chwilę zaczęło lać jak ze słoniowej trąby. Do obozu Shira dochodzimy kompletnie przemoczeni. Wieczorem rozpogodziło się zupełnie, a w płuca wciągaliśmy, chłodne, przejrzyste i krystaliczne powietrze. Otuliła nas czarna noc. Skrzące się gwiazdy były dosłownie na wyciągnięcie ręki jak w planetarium. Tego wieczoru poczułem jeszcze wyraźniej dotknięcie Afryki, jej piękna, bezkresnej przestrzeni, bo jedynym światłem były gwiazdy i migające rozbłyski lampek czołowych w naszych namiotach.

Dolina Barranco. Rosną tam drzewa-sukulenty o nazwie Sinisia. Fot. Jacek Heliasz

Shira – Barranco 3950 n.p.m. Afrykański mróz

Rano strzepnąłem szron z namiotu. Na wysokości 3700 pierwszy raz poczułem lekki uścisk afrykańskiego mrozu blisko równika. Niektóre osoby zaczęła boleć głowa od rosnącej wysokości. Najprostszy patent na złagodzenie objawów choroby wysokościowej? Trzeba pić minimum 3 litry wody dziennie, nawet jeśli nie odczuwa się zbytnio pragnienia i łykać niewielką dawkę aspiryny działającą przeciwbólowo i rozrzedzającej niego gęstniejącą krew. Ruszyliśmy przez płaskowyż lekko pnący się w górę mijając skarłowaciałe drzewa. Podobnie jak poprzedniego dnia, o 14.30 znów zaczął padać deszcz jak zaprogramowany. Potem trasa zaczęła ostro piąć się w górę, a krajobraz stał się księżycowy. Pojawiły się młodsze wulkaniczne skały. Dotarliśmy do miejsca zwanego Lava Tower na wysokości 4630 m. Dla aklimatyzacji genialne posunięcie i podręcznikowy przykład na to, żeby przebywać wysoko i spać nisko. Zaczęliśmy schodzić do doliny Barranco. Zrobiło się bardziej wilgotno, krajobraz zaczął przypominać scenografię z filmu King Kong. Skalistą dolinę wypełniały unoszące się mgły, a dookoła rosły przedziwne rośliny wyglądające jak gigantyczne drzewa sukulenty, zdrewniałe kaktusy o mięsistych liściach na szczycie zwane Sinisia. Przewodnicy mówili, że te duże mają zwykle po 100 lat.

Dochodzimy do obozu Barranco i niektórzy wczołgują się do namiotów. Niektórym choroba wysokościowa dała się ostro we znaki. Narada wojenna liderów z przewodnikami trwała kilka minut. Ustalili, że lepiej przesunąć atak szczytowy o jeden dzień. Wszystkim zależy, by wejść, a dzień aklimatyzacji dobrze wszystkim zrobi. Ale to oznaczało, że na zejście będziemy mieli tylko kilkanaście godzin i czeka nas forsowny marsz w dół. Pewnie, że można zostać dłużej, ale każda następna doba w parku Kilimandżaro kosztowałaby grupę setki dolarów.

Ściana Barranco. Jedyny fragment szlaku na Kilmandżaro z ekspozycją. Fot. Jacek Heliasz

Barranco – Karanga 4100 n.p.m. Ścianka

– I my mamy wejść na tę ścianę? – pomyślałem stojąc w centrum pięknie położonego obozu Barranco na chwilę przed wyjściem. Patrzyłem na piekielnie trudną do pokonania skałę, której zboczami mieliśmy wspinać się na jej szczyt. Z tej perspektywy wyglądała na pionową i groźną. Krok za krokiem, pole, pole i okazało się, że nie taki diabeł straszny. Ścieżka wiła się wprawdzie skalnymi półkami, niekiedy nad przepaścią, ale wystarczało minimum uwagi, żeby pokonać ją bezpiecznie. Widok ze szczytu ściany na dolinę Barranco był imponujący. Dotarliśmy do obozu Karanga w lepszej kondycji niż dzień wcześniej, jednak jedna z dziewczyn czuła się nadal bardzo źle. Walczyła o każdy krok i postanowiła, że nie będzie atakować szczytu. Zaprzyjaźniony tragarz Daima zapytał na migi Piotra z naszej ekipy, jak się czuje. – I feel much better – odpowiedział Piotr, choć minę miał zbolałą. –I’m so sorry – rzekł na to zatroskany Daima. Niestety, ze znajomością angielskiego u tragarzy krucho. Jeden z nich potknął się i mocno rozbił kolano. Chłopaki z ekipy szybko wyciągnęli apteczkę, zdezynfekowali ranę i założyli opatrunek. Używali do tego jednorazowych rękawiczek. Przesada? Wcale nie. Rozsądek. Mieli kontakt z otwartą raną i krwią, a wiele młodych osób zamieszkujących tereny wokół Kili jest nosicielami AIDS.

Droga z bazy Karanga do Barrafu. Fot. Jacek Heliasz

Obóz Barrafu. Stąd wchodzi się na szczyt Kilimandżaro. Fot. Jacek Heliasz

Barafu 4550 n.p.m. – szczyt: Uhuru Peak 5895 n.p.m. Do ataku!

Szliśmy między nagimi wulkanicznymi skałami. Było księżycowo i marsjańsko. Droga do ostatniego obozu Barafu na wysokości 4600 m wiła się jak wąż sunący po kamieniach. Namioty stały na rumowisku skalnym. Mieliśmy kilka godzin, żeby zrelaksować się i nabrać sił przed atakiem szczytowym o północy. Wejście na Kilimandżaro rozpoczyna się nocą, ponieważ gdyby przyszło załamanie pogody w ciągu dnia, nie byłoby zapasu kilku godzin na zejście. Ponadto szczyt Kili zwykle od południa do wieczora przykrywają gęste chmury. Zmieniłem baterie w czołówce na nowe. Czekały mnie najdłuższe i może najtrudniejsze 24 godziny mojego życia. Nigdy nie byłem na takiej wysokości. Załadowałem do plecaka energetyczne batony, ciepłą herbatę do termosu i wodę. Każdej nocy nasz fotografik  Jacek trzymał w śpiworze baterie do aparatu. Prosty patent, a dzięki temu ogniwa wytrzymały tydzień bez ładowania. Leaderzy podzielili ekipę na dwie grupy. Pierwsza, słabsza kondycyjnie wyszła o północy. Druga, mocniejsza, o pierwszej. Chodziło o to, żeby wszyscy spotkali się na szczycie w tym samym czasie. Pobudka wyrwała mnie z letargu. Ile spałem? Dwie, trzy godziny? A może drzemałem? Stres mieszał się z podnieceniem. Ruszyliśmy gęsiego.

Lampka czołowa oświetlała ścieżkę prowadzącą do korony krateru. Im wyżej, tym zimniej, do tego wiał wiatr. Kurtka, gruby polar, czapka i rękawiczki, spodnie z Gore-Texu i termoaktywna bielizna na sobie – ten zestaw był obowiązkowy. Zimno kąsało, a jednocześnie czułem pot spływający po plecach, bo serce waliło jak oszalałe. Oddech był krótki i rwany od braku tlenu. Niestety, w połowie trasy dogoniliśmy naszych z pierwszej grupy. Trudno, minęliśmy ich i wspinaliśmy się po kraterze dalej. Ich dużo wolniejsze tempo powodowałoby u nas zbyt mocne wychłodzenie, gdybyśmy próbowali iść razem. O godzinie 5 rano dochodzimy do Stella Point, czyli korony krateru.

Korona krateru Kilimandżaro. Kilkaset metrów do szczytu. Fot. Paweł Kempa

Szczyt Kilimandżaro, dach Afryki

Pod butami zamiast kamieni i szutru wyczuwam nagle śnieg, a w zasadzie zmrożony firn. Śniegi Kilimandżaro. Adrenalina rosła. Stąd jeszcze tylko godzina do szczytu. Szedłem szeroką, ośnieżoną koroną krateru. Mrok powoli ustępował. W oddali majaczyły lodowce. Każdy krok był dużym wysiłkiem i walką, ale adrenalina popychała naprzód słabnące ciało. Wreszcie zobaczyłem drewnianą tablicę. Koniec… Wtedy zrozumiałem w pełni alpinistów i himalaistów, którzy są kilka kroków przed szczytem. Ta gorączka, ten dreszcz przeszywający ciało nie da się z niczym porównać. Rozpierała mnie energia i duma, że pokonałem samego siebie i tę górę. Chwilę później kładę się na śniegu, śmieję się ze szczęścia, a po policzkach lecą mi łzy. Jestem na Uhuru Peak 5895 m! Na dachu Afryki! Robię serię zdjęć i ruszamy z ekipą w dół.

Kiedy schodziliśmy z korony krateru, do Stella Point dotarła właśnie reszta grupy. Nikt nie wymiękł, choć kilka osób miało poważny kryzys. Wszyscy zdobyli szczyt. Przy schodzeniu miałem zawroty głowy, nogi plątały mi się, ale czułem energię, czułem że wyrosły mi skrzydła, bo byłem na szczycie Kilimandżaro! Po krótkim odpoczynku w bazie Barafu i oczekiwaniu na resztę grupy, ruszyliśmy drogą Mweka w dół wulkanu. Szybko posuwaliśmy się w dół. Droga była mało efektowna w porównaniu do Machame. Do bram parku dotarliśmy przed północą. Tam mieliśmy jeszcze na tyle siły, by wznieść toast tanzańskim piwem. Obowiązkowo marką „Kilimanjaro”.

Praktyczne patenty i szczegóły planowania terkkingu na Kilimandżaro zawarłem we wpisie Jak zaplanować wejście na najwyższy szczyt Afryki.

Uhuru Peak 5895 m n.p.m. wyżej w Afryce nie da się. Fot. Paweł Kempa

Pogłoski o stopieniu lodowców na Kilimandżaro są znacznie przesadzone. Topnieją, ale jeszcze są. Fot. Jacek Heliasz

5 patentów, które pomogą Ci zdobyć Kilimandżaro
1. Na kilka tygodni przed wyjazdem zacznij pracować nad kondycją. Pomocne będą długie wolne biegi, ale także mocniejsze akcenty w postaci podbiegów. Znajdź w okolicy górkę i na niej trenuj. Nie musi być duża. Liczy się ilość powtórzeń.
2. Zaprogramuj swoją głowę na sukces. Wizualizuj sobie jak pewnym krokiem wchodzisz na szczyt, jak pokonujesz trudności, walczysz ze swoimi słabościami. Czeka się przygoda, ale też duży wysiłek, na który przygotuj także swoją głowę.
3. W trakcie trekkingu nie wyrywaj do przodu, nawet jeśli czujesz zapas sił. Trzymaj się najlepiej przewodnika. Zwykle porusza się wolno, ale pozwala to na lepszą aklimatyzację i oszczędza siły.
4. Pij dużo wody. Minimum 3 litry dziennie. Na rosnących wysokościach organizm potrzebuje dużo płynów. Zminimalizujesz w ten sposób symptomy choroby wysokościowej (ból głowy, nudności, osłabienie). Jeśli przechodzą, znaczy, że adaptujesz się. Jeśli narastają… schodzisz. Góra poczeka. Obrzęk płuc i mózgu odpuszcza po zejściu niżej. Chyba, że masz specjalny namiot, w którym możesz podwyższyć ciśnienie i zawartość tlenu, ale nie słyszałem, żeby ktoś używał go na Kili. Łykaj też trochę aspiryny – rozrzedza krew (skonsultuj z lekarzem w kraju jaka dawka profilaktyczna jest dla ciebie bezpieczna).
5. Co zrobić, gdy organizm mówi: stajemy, no już dosyć, odpuszczam, muszę się zatrzymać, nie idę! Pokonanie góry wiąże się także z walką psychiczną. Nie skupiaj się na myśleniu, jak wejdziesz na ten odległy szczyt. Wspinaczkę ułatwia wyznaczanie sobie małych, cząstkowych celów w zasięgu twojego wzroku. Popatrz przed siebie i znajdź charakterystyczny punkt, ale nie bardzo odległy. Powiedz sobie, że musisz do tego miejsca dojść. Udało się! Brawo! Wyznacz sobie następny punkt i tak dojdziesz do celu.

Uhuru Peak, Kilimandżaro 5895 m! Selfik na dowód, że byłem na szczycie;) Fot. Paweł Kempa

Wejście na Kilimandżaro odbyło się przy wsparciu finansowym Bergson. Patronat medialny: Men’s Health. Organizacja: 4Challenge.

TAGS
WPISY POWIĄZANE

DODAJ KOMENTARZ

Paweł Kempa
Polska

Pamiętam jak marzyłem, żeby zobaczyć lwy w Nogongoro. Moimi idolami z dzieciństwa byli Tony Halik i Sir David Attenborough. Wodziłem palcem po mapach zapewne tak, jak oni. Zostałem dziennikarzem z żyłką podróżniczą. Współpracuję z National Geographic Traveler. Przez 5 lat tworzyłem w Men’s Health dział „Wyzwania”, a sporty ekstremalne testowałem na własnej skórze. Lubię ostrą kuchnię tajską, norweskie lodowce i zapach afrykańskiego buszu o poranku. Z żoną i rocznym dzieckiem ruszyłem przez Indonezję, Malezję i Tajlandię, gdzie zostałem zainfekowany nieuleczalnym wirusem podróżowania we troje. Pewnego dnia spojrzałem prosto w oczy lwicy w Ngorongoro.

O blogu

Na blogu Tu są lwy ruszasz ze mną w podróż. Zamieściłem tu przygody, patenty, opisałem miejsca i wyzwania, których doświadczyłem na własnej skórze. Bo każdy ma swój Everest i każdy ma swoje „lwy” do odkrycia – czasem za płotem, czasem na końcu świata. Nazwa Tu są lwy nawiązuje do łacińskiego zapisu „Hic sunt leones”. W ten sposób oznaczano na antycznych mapach tereny dzikie, nieznane kartografom. Tą odkrytą wiedzą, ale – co najważniejsze – emocjami dzielę się tu z Tobą.

Lwy polują na zdjęcia
Lwy polecają: