Lwy buszują po świecie Podróże

Lwica na masce, czyli oko w oko z królową zwierząt w Tanzanii

Autor:
opublikowano
3 maja 2018

Tam były lwy… Są takie chwile, kiedy w pogoni za kontaktem z naturą, to natura dopada ciebie. Tak było w tanzańskim rezerwacie Ngorongoro. Nagle lwica wskoczyła na maskę naszej terenówki z otwartym dachem. Lwica była u siebie. To jej rewir. Obserwowała sobie zoo we wnętrzu samochodu. Czy zainteresowała się świeżym mięsem z Polski?

Ngorongoro. Lwica, polskie mięso, safari, Tanzania Rezerwat Ngorongoro w Tanzanii. Lwica zwęszyła polskie mięso i ciepłą maskę samochodu i myśli, co tu wybrać? Fot. Jacek Heliasz

Masaj z komórką

Stara, niezawodna Toyota Land Criuser jechała wyboistą drogą, dziurawą jak uśmiech marynarza po długim rejsie na Madagaskar. Terenowe opony niszczyły trasę jeszcze bardziej, zostawiając za sobą rude koleiny, niczym lisi ogon. U nas tę drogę nazwano by  polną – tu łączyła ona dwa regiony. Przemieszczaliśmy się z Aruszy bocznymi drogami do rezerwatu Ngorongoro, leżącego na rozległej sawannie parku Serengeti. Nagle droga przemieniła się w najwyższej jakości asfalt położony niedawno przez Chińczyków. Tanzania zmienia się dynamicznie i pełno w niej kontrastów, a jej dziki kapitalizm jest niekiedy bardziej drapieżny niż wygłodniały lew. Nie zdziw się kiedy wysoki Masaj ubrany w czerwono-czarny kraciasty kocyk, będzie jedną ręką i trzymanym w niej długim kijaszkiem poganiał krowy, a w drugiej dumnie dzierżył smartfona. W Afryce środkowowschodniej taki widok, to chleb, a w zasadzie banan powszedni.

Korona krateru Ngorongoro. Fot. Jacek Heliasz

Ngorongoro – na dnie wulkanu

Rezerwat Ngorongoro fascynował mnie od dzieciństwa, śnił mi się, od kiedy oglądałem programy przyrodnicze BBC prowadzone przez Sir Davida Attenborough.  Ngorongoro leży na dnie krateru w gigantycznej niecce. Miliony lat temu pluł tu ogniem i lawą gigantyczny wulkan, po którym została korona wznosząca się na 600 metrów i kaldera, którą dziś wypełnia sawanna z dwoma niewielkimi lasami. Teraz po jego trawiastym dnie spacerują, nosorożce, słonie, skoczne antylopy Thomsona i lwy… Spaliśmy na campie Simba w namiotach na szczycie krateru. Warunki spartańskie. Było chłodno, bo korona krateru wznosi się na ponad 2300 m. Koło namiotów kroczyły dumnie marabuty. I tu muszę się do czegoś przyznać… Wyjście na siku w nocy z pełnym pęcherzem i duszą na ramieniu mogę zaliczyć do doznań ekstremalnych, bo camp nie był ogrodzony, a w pobliskim rezerwacie żyły hieny i lwy. Wyobraźnia pracowała więc na najwyższych obrotach. Rano wsiedliśmy do dwóch terenówek i zjechaliśmy szutrową drogą na dno krateru. Siedziałem w aucie, które prowadził przewodnik Robert – bystry Tanzańczyk, który dobrze prowadził auto. Drugą Toyotą kierował Martin. Szybko został ochrzczony Aston Martin, bo prowadził fatalnie. Przekraczaliśmy rzekę i nagle auto kierowane przez Martina ugrzęzło w błocie, bo wybrał najgorszy z możliwych wariantów przeprawy. Teoretycznie nie wolno nam było wysiadać, bo wszędzie mogły czaić się drapieżniki, ale trzeba było pomóc kierowcom wydostać zakopany samochód. Auto Roberta, z którego musiałem wysiąść z resztą ekipy, wzięło zakopaną terenówkę na hol. Ani drgnęło. Potem pchaliśmy, co sił i błota pod stopami zakopane auto. Ani drgnęło. W końcu wpadliśmy na pomysł, że dociążymy holująca terenówkę maksymalną ilością osób, żeby złapała lepszą przyczepność. Ruszyliśmy. Uff. Złamaliśmy wszelkie zasady bezpieczeństwa, bo w Ngorongoro nie można wychodzić z aut ze względu na dużą ilość drapieżników. A one były i to całkiem niedaleko od nas.

Oko w oko z lwicą. Dach już zamknięty. Uff. Nie będziemy drugim śniadaniem dla lwicy. Fot. Jacek Heliasz

Oko w oko z lwicą

Było wilgotno i chłodno. W nocy mocno padał deszcz. Kilometr dalej natrafiamy na leniwe stado lwów wylegujące się w trawie i zaczęliśmy je obserwować. Niedaleko były młode lwiątka, które suszyły brudne i mokre futra. Byłem wychylony przez otwarty dach i robiłem zdjęcia. Nagle wstała lwica i zaczęła iść w naszym kierunku. Zbliżała się niespiesznie i kiedy myślałem, że przejdzie olewającym kocim krokiem obok, nagle zrozumiałem, co chce zrobić. Nawet nie wiem kiedy znalazłem się w środku. Zadziałał instynkt samozachowawczy. Lwica wskoczyła zwinnym susem na maskę naszego samochodu! Ktoś rzucił nerwowe „o kurwa”, inny zwyczajowe „ja pierdolę”. Miałem wrażenie, że zaraz wyłowi nas swoją potężną łapą jak rybki z akwarium, bo mieliśmy ciągle otwarty dach. Wszyscy oklapli na siedzenia kuląc się jak króliki przed pożarciem przez węża. Prawie wszyscy. Zimną krew zachował Paweł Sokołowski i dopiero kiedy lwica umościła się na masce, zaczął powoli i bez nerwowych ruchów zamykać stalowy dach. Robert, nasz przewodnik i kierowca, śmiał się cicho, ale gestem dłoni nakazał nam ciszę. Siedzieliśmy jak trusie. Na szczęście lwicę interesowała  tylko ciepła maska samochodu, a nie mięso z Polski wydzielające zapach strachu. Rano padał deszcz więc chciała wygrzać dupsko na ciepłej masce. Jak to kot. Tylko, że ta  kocica ważyła jakieś 140 kg. Cisza. Całe zajście udało mi się sfilmować i nie wypuściłem aparatu z ręki. Potem z wnętrza zrobiłem zdjęcia przypatrującej się nam lwicy. To ona była u siebie, a my byliśmy dla niej mobilnym zoo. Po kilku minutach wielka kocica zeskoczyła dostojnie ciągnąc za sobą rój much. Oddalała się znów leniwie z ignorancją w oczach i ruchach. Odjechaliśmy. Potem przez dłuższą chwilę jakoś nikt nie miał ochoty otwierać dachu. Nad Ngorongoro wychodziło zza chmur równikowe słońce.

 

Lwica była u siebie. Obserwowała zoo we wnętrzu samochodu. Fot. Paweł Kempa

TAGS
WPISY POWIĄZANE

DODAJ KOMENTARZ

Paweł Kempa
Polska

Pamiętam jak marzyłem, żeby zobaczyć lwy w Nogongoro. Moimi idolami z dzieciństwa byli Tony Halik i Sir David Attenborough. Wodziłem palcem po mapach zapewne tak, jak oni. Zostałem dziennikarzem z żyłką podróżniczą. Współpracuję z National Geographic Traveler. Przez 5 lat tworzyłem w Men’s Health dział „Wyzwania”, a sporty ekstremalne testowałem na własnej skórze. Lubię ostrą kuchnię tajską, norweskie lodowce i zapach afrykańskiego buszu o poranku. Z żoną i rocznym dzieckiem ruszyłem przez Indonezję, Malezję i Tajlandię, gdzie zostałem zainfekowany nieuleczalnym wirusem podróżowania we troje. Pewnego dnia spojrzałem prosto w oczy lwicy w Ngorongoro.

O blogu

Na blogu Tu są lwy ruszasz ze mną w podróż. Zamieściłem tu przygody, patenty, opisałem miejsca i wyzwania, których doświadczyłem na własnej skórze. Bo każdy ma swój Everest i każdy ma swoje „lwy” do odkrycia – czasem za płotem, czasem na końcu świata. Nazwa Tu są lwy nawiązuje do łacińskiego zapisu „Hic sunt leones”. W ten sposób oznaczano na antycznych mapach tereny dzikie, nieznane kartografom. Tą odkrytą wiedzą, ale – co najważniejsze – emocjami dzielę się tu z Tobą.

Lwy polują na zdjęcia
Lwy polecają: