Lwy buszują po świecie Podróże

Angkor Wat: jak zwiedzać, żeby największa świątynia świata nie zemdliła jak słodki tort

Autor:
opublikowano
4 maja 2018

Być w Kambodży i nie widzieć Angkor Wat, to jak zwiedzać Kraków bez spaceru na Wawel. Ale poznanie gigantycznego kompleksu świątyń w trzy dni, można porównać do próby zjedzenia całego tortu urodzinowego na raz. Zemdli i zamuli, a paw prawdopodobny. Przekonaliśmy się, że trzeba delektować się Angkorem kawałek po kawałku.

Angkor Wat o świcie. Fot. Paweł Kempa, Tu są lwy

Angkor Wat o świcie. Fot. Paweł Kempa

4 patenty na zwiedzanie Angkor Wat:

  1. Nie na piechotę
    Poszczególnych świątyń kompleksu Angkor nie da się zwiedzać z buta (z sandała): zbyt duże odległości, upał. Najlepiej wynajmij kierowcę tuk-tuka, który podwiezie Cię od świątyni do świątyni. Cena za dzień takiej usługi to około 10 dolarów.
  2. Rozbij bilet
    Trzydniowy bilet wstępu kosztuje 62 dol (jednodniowy 37 dol, info 2018), ale nie trzeba wykorzystywać go dzień po dniu, tylko rozbić wizyty w ciągu 10 kolejnych dni. Po pierwszych dniu pełnym zachwytów, już drugiego dnia kolejne świątynie wydają się kupą kamieni, bo upał i zmęczenie skutecznie wyssą z ciebie ciekawość i skupienie. Więc spokojne. Odpocznij po pierwszym dniu. To naprawdę duży tort do zjedzenia. Zwiedź na luzie okolicę Siem Reap, znajdź jakiś basen, a dopiero kolejnego dnia zjedz kawałek świątynnego tortu.
  3. Rusz do Banteay Srei
    Bilet do kompleksu świątyń obejmuje także oddaloną o 40 km świątynię Banteay Srei. Małą, ale piękną. Warto. My dotarliśmy tam rowerami, przez pola ryżowe, a przed zachodem słońca wróciliśmy i wpadliśmy do głównej świątyni Angkor Wat. Mieliśmy ją praktycznie dla siebie. Zero ludzi, a to rzadkość.
  4. Rozważ wzięcie anglojęzycznego przewodnika
    No dobra, choć na jeden dzień. My tego nie zrobiliśmy i trochę żałowaliśmy. Niby czytaliśmy zgromadzone informacje o poszczególnych świątyniach, ale brakowało nam tej wiedzy podczas chodzenia po świątyniach. Możesz trafić na kumatego kierowcę tuk-tuka, który trochę coś tam wyduka kulawym angielskim, ale to nie to samo co rasowy przewodnik z wiedzą historyczną, sypiący ciekawostkami z rękawa jak khmerski król złotem podczas swoich urodzin.

Bajon, Angkor Wat, Kambodża, Fot Paweł Kempa, Tu sa lwyBajon, jedna ze świątyń kompleksu Angkor.

Angkor Wat – przystanek Siem Rep

Gigantyczny kompleks świątyń Angkor Wat leży w dżungli obok miasteczka Siem Reap. Jadąc tam, od strony tajskiej granicy, nie mieliśmy zabookowanego żadnego noclegu, ale jego znalezienie zabrało chwilę. Czysty, tani, bo za kilka dolarów i mały rodzinny hotel z wifii i miłą obsługą pomógł nam znaleźć kierowca, który podwoził nas z granicy. Generalnie Khmerowie byli bardzo mili, choć trochę zawstydzeni, nie tak śmiali i dumni  jak Tajowie. Jakby komunikowali całym jestestwem: jesteśmy biedniejsi, przeczołgani przez wojnę, straciliśmy dużo krwi i bliskich, ale żyjemy i cieszymy się z każdego nowego dnia. W Siem Reap czuć było strumień dolarów płynący nieprzerwanie do tej rozrastającej się dynamicznie mieściny. Bary, sklepy z pamiątkami, pracownie krawieckie, gdzie za kilkadziesiąt dolarów można było uszyć sobie garnitur szyty na miarę z najnowszego katalogu Armaniego czy innego Bossa. Faceci, nawet taksówkarze, kelnerzy i wożący tuk-tukami byli ubrani w szyte na miarę koszule i najmodniejsze spodnie, mieli starannie ułożone włosy. Biednie, ale stylowo.

Siem Reap, Kambodża, rodzina na skuterze

Kambodżańska rodzina na dorobku: 2+3+skuter. Przepisy mówią, że kierowca powinien mieć kask. No, to kierowca go ma. A reszta ekipy? Panie policjancie, trzymajmy się prawa. KIEROWCA ma jechać w kasku!

Obserwowałem jak rodzina jechała w piątkę jednym skuterem. Mama bez zęba na przedzie dzielnie trzymała dziecko i torebkę-podróbkę Louis Vuitton. Za cenę oryginału mogliby żyć zapewne z pół roku. Okoliczne wioski były niezwykle biedne, a kambodżański biznes był bardziej drapieżny od tygrysów zamieszkujących niegdyś tę okolicę. Właściciele naszego skromnego hotelu polecili nam równie skromnego i dyskretnego kierowcę tuk-tuka. To nic, że był ubrany w koszulę od Versace szytą na miarę, ,miał włosy pociągnięte brylantyną. Była jedna skaza na wizerunku Bossa z Siem Real, jak szybko ochrzciliśmy do z Asią. Nosił tak zajechane i ogryzione klapki, jak paznokcie ucznia przed maturą. Miał nas zawieźć do Angkoru przed świtem następnego dnia i stawił się punktualnie. Cena za cały dzień woźnicy tuk-tuka: 8 dol.

Angkor Wat o świcie, Kambodża, Fot. Paweł Kempa, Tu są lwy

Angkor Wat o świcie.

Ruszamy do Angkor Wat

Wstaliśmy grubo przed wschodem słońca, żeby zobaczyć jego czerwoną kulę zawieszoną  nad główną świątynią Angkoru. Potem trochę przysypiając jechaliśmy z wynajętym kierowcą tuk-tuka, który stawił się punktualnie pod hotelikiem. Parkujemy. Ciemno, świecimy czołówką. Idziemy po kamieniach na brzeg stawu. Zasiedliśmy na trawie. Niezwykła chwila. Słońce nad Angkorem. I nie przeszkadzało to, że 200 innych osób też wpadło na ten sam pomysł. O świcie spacerowaliśmy niemal sami, bo ludzie rozeszli się jak mrówki po dżungli.  podziwiając posągi, rzeźby i misterne płaskorzeźby. Była jakaś potęga w tych murach upadłego państwa i jej głównej świątyni. Potem nasz kierowca tuk-tuka wiózł nas do kolejnych, starszych świątyń. Odległości były spore więc nie sposób zwiedzić kompleksu Angkor na piechotę, no może rowerem. Duże wrażenie zrobiła świątynia Ta Prohm pochłonięta częściowo przez gigantyczne korzenie oplatających je drzew. Niesamowite jak natura potrafi  upomnieć  się o zagarnięty przez człowieka teren. W zakamarkach kompleksu Bajon obserwowaliśmy jak cała rodzina modliła się i uczestniczyła w obrzędzie religijnym przy dźwiękach dzwonków i zapachu kadzideł. Dzieci jednak, podobnie jak w polskim kościele, nudziły się potwornie i buszowały po korytarzach. Popełniliśmy błąd i następnego dnia zamiast odpocząć znów ruszyliśmy do innych świątyń. Upał i zmęczenie powodował, że kolejne świątynie, choć zapewne piękne,  wydawały się już kupami kamieni. Czasem nie mieliśmy siły wysiąść z tuk-tuka, a nazwy i historie plątały się i wirowały jak śmigła helikoptera lądującego na polanie w dżungli.

Ta Prohm, Tomb Raider, Cambodia, Kambodża Fot. Paweł Kempa, Tu są lwy

O świątynię Ta Prohm upomniała się skutecznie dżungla, ale także filmowcy kręcąc tu film Tomb Raider.

Bantey Srei - niewielka, ale piękna świątynia 40 km od Angkor Wat, Cambodia, Kambodża, fot. Paweł

Bantey Srei – niewielka, ale piękna świątynia 40 km od Angkor Wat.

Banteay Srei – świątynia jak bombonierka

Trzeciego dnia podziękowaliśmy kierowcy tuk-tuka i wypożyczyliśmy rowery. Ruszyliśmy 40 km do świątyni Banteay Srei z 967 roku – niewielkiej, ale niezwykle pięknej, z kunsztownymi rzeźbami w różowym piaskowcu. Kiedy rzemieślnicy Mieszka I tworzyli w państwie Polan proste drewniane  rzeźby, a kamieni używali, co najwyżej, do mielenia ziarna,  w państwie Khmerów kwitła sztuka kamieniarska przez wielkie „K”. Misterność rzeźbionych wzorów była niezwykła. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ta małą świątynia była plątaniną bezładnie rozrzuconych kamienia porośniętych dżunglą. Ale francuscy archeologowie rozpoczęli prace rekonstrukcyjne i kamień po kamieniu odbudowali zmieloną przez historię świątynię. Niezwykła była nasz rowerowa droga przez kambodżańskie wioski i bezdroża. Tu czuć było puls tego biednego, ale odradzającego się państwa. Mijaliśmy pola ryżowe, proste chaty. Widzieliśmy jak w wielkich misach wyrabiają cukier palmowy. Zatrzymaliśmy się w małym sklepiku, żeby napić się chłodnej coli i spędziliśmy kilka chwil z kambodżańską rodziną. Ich piękne, miękkie rysy twarzy były jakby żywcem wzięte z wizerunków posągów wykutych w kamieniach Angkoru. Na koniec dnia zmęczeni, ale zadowoleni, zajechaliśmy rowerami ponownie do głównej świątyni Angkoru. Byliśmy tam na godzinę przed zamknięciem. Znów pustki – tylko kamienie, my i dziwna energia tych starych murów.

Cambodia people, near Siem Reap, Fot. Paweł Kempa, Tu są lwy

TAGS
WPISY POWIĄZANE

DODAJ KOMENTARZ

Paweł Kempa
Polska

Pamiętam jak marzyłem, żeby zobaczyć lwy w Nogongoro. Moimi idolami z dzieciństwa byli Tony Halik i Sir David Attenborough. Wodziłem palcem po mapach zapewne tak, jak oni. Zostałem dziennikarzem z żyłką podróżniczą. Współpracuję z National Geographic Traveler. Przez 5 lat tworzyłem w Men’s Health dział „Wyzwania”, a sporty ekstremalne testowałem na własnej skórze. Lubię ostrą kuchnię tajską, norweskie lodowce i zapach afrykańskiego buszu o poranku. Z żoną i rocznym dzieckiem ruszyłem przez Indonezję, Malezję i Tajlandię, gdzie zostałem zainfekowany nieuleczalnym wirusem podróżowania we troje. Pewnego dnia spojrzałem prosto w oczy lwicy w Ngorongoro.

O blogu

Na blogu Tu są lwy ruszasz ze mną w podróż. Zamieściłem tu przygody, patenty, opisałem miejsca i wyzwania, których doświadczyłem na własnej skórze. Bo każdy ma swój Everest i każdy ma swoje „lwy” do odkrycia – czasem za płotem, czasem na końcu świata. Nazwa Tu są lwy nawiązuje do łacińskiego zapisu „Hic sunt leones”. W ten sposób oznaczano na antycznych mapach tereny dzikie, nieznane kartografom. Tą odkrytą wiedzą, ale – co najważniejsze – emocjami dzielę się tu z Tobą.

Lwy polują na zdjęcia
Lwy polecają: