Lwy buszują po świecie Podróże

Tajlandia: trekking do wioski Karenów

Autor:
opublikowano
3 maja 2018

Trekking w Tajlandii może brzmieć dla niektórych jak plażowanie w Nepalu, ale na północy kraju Tajów, przy granicy z Birmą są górki, a tereny dzikie. Przeprawiałem się do wioski Karenów przez las bambusowy i góry jak brokuły. Przewodnik uczył po drodze, jak rozpalić ogień przy pomocy suchego kawałka bambusa i maczety. Było ostro.

Miejscowość Pai w Tajlandii otaczają góry przypominające gigantyczne brokuły.

Karenowie — mała, wielka mniejszość

Miasteczko Pai w północno-zachodniej Tajlandii otoczone jest wianuszkiem wzgórz przypominających scenerię z filmu Czas Apokalipsy, czyli są to niewielkie, ale liczne wzgórza, a raczej gigantyczne kopce, przypominające brokuły. W lutym, w porze suchej, były nieco przywiędłe, ale intrygowały nas bardzo. Postanowiliśmy zrobić trekking-niespodziankę, po dzikiej okolicy, nie wiedząc, co nas tak naprawdę czeka. Agencji organizujących wypady w góry było kilka przy głównej ulicy, ale wybraliśmy mikrofirmę prowadzoną przez sympatycznego Karena. Karenowie są mniejszością etniczną zamieszkującą północ Tajlandii. Żyją także w Birmie i Chinach. W okolicach Pai mieszkają słynni Karenowie o długich szyjach, ale nie chcieliśmy trafić do ludzkiego zoo, tylko przeżyć autentyczną przygodę. Prii Cha, bo tak miał na imię w skrócie wybrany przez nas intuicyjnie jegomość, był Karenem  Sako. Jego żona miała normalną szyję, a on był normalnym człowiekiem. Swoje usługi jak przewodnik oferował na małym, składanym stoliku. Okazało się, że dwudniowy trekking prowadzi do jego rodzinnej wioski przez dzikie tereny, lasy bambusowe i góry. Pasowało!

Las bambusowy w Tajlandii. Prii Cha uczy mnie jak rozpalić ogień przy pomocy suchego bambusa.

Jak rozpalić ogień przy pomocy bambusa

Ruszyliśmy następnego dnia rano. Załadowaliśmy się razem z trójką Belgów na pakę pickupa. Małe plecaki, zapas wody, trochę jedzenia i w drogę. Jechaliśmy drogą w stronę miasta Mae Hong Son blisko granicy z Birmą. Potem razem z przewodnikiem szliśmy przez zagubione w górach wioski, mijaliśmy pola uprawne wciśnięte między tropikalny las, mijaliśmy kolejne wzgórza. Dotarliśmy do rozległego lasu bambusowego. Długie zielone tyczki kołysały się na wietrze. Obijały się o siebie wydając delikatne, głuche dźwięki. Prii Cha ściął maczetą świeży bambus, uformował coś na kształt rękojeści na jednym z końców i napełnił pustą w środku tyczkę wodą ze strumienia. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale właśnie przygotował czajnik. Potem na polance dał mi maczetę i cięliśmy cieńsze bambusowe tyczki na 20 cm kawałki. W ten sposób powstawały kubki do naszej bambusowej zastawy obiadowej. Z suchych szczap bambusowych Prii Cha zrobił  „zapalniczkę”. Naciął sprytne otwory, ułożył hubkę z suchych włókien bambusowych i tarł jedną o drugą szczapę aż pojawił się ogień. Spróbowałem i ja. Tarłem zawzięcie robiąc szybkie i krótkie ruchy. Zadymiło się… podmuchałem i buchnął ogień! Ale czad! Do ogniska przewodnik wstawił świeży bambus napełniony wodą i po chwili dorzucił zieloną herbatę. Mieliśmy już zastawę w postaci kubków, a także zielony bambusowy czajnik. Woda zapyrkała w bambusie i herbata była gotowa. Zjedliśmy niesiony w plecakach ryż z warzywami, popijając herbatę z bambusowych kubków.

Na koniec spaliliśmy całą zastawę w ognisku. Prii Cha nasikał dyskretnie na dogasające ognisko, zerkając czy dziewczyny nie patrzą, a one oczywiście dyskretnie patrzyły. Poszliśmy dalej przez ten niezwykły las bambusowy, który stopniowo ustępował miejsca zwykłemu lasowi tropikalnemu z chaotyczną plątaniną gatunków. Mijaliśmy wąwozy i strumienie, gigantyczne tropikalne drzewa, szliśmy łożyskiem rzeki. Prii Cha bezbłędnie wskazywał ścieżki. Uśmiechał się wskazując maczetą i mówiąc przy tym cicho – This way – swoim szkolnym na prowincji angielskim z tajsko-kareńskim akcentem. Emanowała z niego radość połączona z pewnością siebie. Bo on był u siebie. Szedł pewnie z maczetą w ręku, jak gajowy przez swój rewir z dubeltówką na ramieniu.

Północ Tajlandia trekking dżungla

Prii Cha prowadził nas przez bezdroża tajskich gór i lasów.

Północ Tajlandii przy granicy z Birmą. Wchodzimy do wioski Karenów Sako.

Wioska na końcu Tajlandii

Pod wieczór dotarliśmy do wioski. Piasek na drodze wijącej się między prostymi domami był pomarańczowy. Pies Prii Cha’y wyszedł nam na powitanie i skakał z radości wokół swojego pana. Moment wejścia do wioski był jak wkroczenie do innego świata. Wyszliśmy z buszu i trafiliśmy do cywilizacji. Bardzo skromnej cywilizacji, gdzieś na końcu tajskiej dżungli, gdzie prąd pochodził z generatorów, a woda ze studni. W  domu rodzinnym przewodnika stojącym na palach przygotowaliśmy wspólnie kolację. Kroiliśmy lokalne warzywa, tarliśmy przygotowane bulwy i korzenie. Smakowało tajsko-domowo. Proste i dobre jedzenie w postaci warzywnego curry. przygotowane w kącie chatki na palach w kamiennym palenisku. Potem było ognisko, gwiazdy i nieziemski klimat, picie lokalnej whiskey smakującej podle. – Pędzimy ją w sąsiedniej wiosce – mówił Prii Cha wyraźnie dumny z samogonu smakującego trochę jakby przefermentowano pół dżungli z dodatkiem sandałów Karenów. Ale to trunek z tej ziemi, pity w nieziemskim otoczeniu. Piliśmy wiec z Belgami, nie zważając na sandałowy posmak, jakby to był najpyszniejszy, trzydziestoletni Single Malt Scotch Whisky. Asia odmówiła jednak z dyskretnym uśmiechem zadowalając się piwem Leo. Było swojsko, prosto i od tajsko-kareńskiego serca. Wszystko przez to, że byliśmy w wiosce, zapomnianej przez mapy Google, której (i całe szczęście) nie opisywał nikt w Lonely Planet. Tego wieczoru ta wioska była dla nas centrum wszechświata.

Tajlandia trekking wioska Karen Karenowie

Spaliśmy wewnątrz domu na palach w wiosce Karenów Sako. Pod nami chrumkały czarne świnie.

Spaliśmy potem wszyscy w jednym pomieszczeniu na materacach i pod moskitierami. Asia wspomina tę noc jako najkoszmarniejszą. No cóż, było zimno, bo byliśmy w górach. Pod nami w domu na palach chrząkała i chrumkała czarna świnia. Pogryzły nas do tego pchły lub inne pluskwy. Rano po lekkim śniadaniu poszliśmy dalej. Dotarliśmy do małego wodospadu  jeziorka, gdzieś głęboko w dżungli. Kąpiel była przyjemna i orzeźwiająca. Prii Cha mówił, że przychodził tu jako dziecko. Pod koniec dnia dotarliśmy do Pai. Szybko zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy do Chiang Mai. Łaziliśmy po nocnym mieście głodni i zmęczeni. Trudno było znaleźć nocleg, bo było jakieś tajskie święto, ale udało się. Dzień wcześniej ponad świnią, a dziś dizajnerski hotel.

Film z pobytu w Pai i z trekkingu po okolicznych wzgórzach i lesie bambusowym.

Tajlandia wioska Karenów Sako — dom Prii Cha.

Tajlandia wioska Karenów Sako

TAGS
WPISY POWIĄZANE

DODAJ KOMENTARZ

Paweł Kempa
Polska

Pamiętam jak marzyłem, żeby zobaczyć lwy w Nogongoro. Moimi idolami z dzieciństwa byli Tony Halik i Sir David Attenborough. Wodziłem palcem po mapach zapewne tak, jak oni. Zostałem dziennikarzem z żyłką podróżniczą. Współpracuję z National Geographic Traveler. Przez 5 lat tworzyłem w Men’s Health dział „Wyzwania”, a sporty ekstremalne testowałem na własnej skórze. Lubię ostrą kuchnię tajską, norweskie lodowce i zapach afrykańskiego buszu o poranku. Z żoną i rocznym dzieckiem ruszyłem przez Indonezję, Malezję i Tajlandię, gdzie zostałem zainfekowany nieuleczalnym wirusem podróżowania we troje. Pewnego dnia spojrzałem prosto w oczy lwicy w Ngorongoro.

O blogu

Na blogu Tu są lwy ruszasz ze mną w podróż. Zamieściłem tu przygody, patenty, opisałem miejsca i wyzwania, których doświadczyłem na własnej skórze. Bo każdy ma swój Everest i każdy ma swoje „lwy” do odkrycia – czasem za płotem, czasem na końcu świata. Nazwa Tu są lwy nawiązuje do łacińskiego zapisu „Hic sunt leones”. W ten sposób oznaczano na antycznych mapach tereny dzikie, nieznane kartografom. Tą odkrytą wiedzą, ale – co najważniejsze – emocjami dzielę się tu z Tobą.

Lwy polują na zdjęcia
Lwy polecają: